Ile to razy słyszy się z ust młodego urodziwego dziewczęcia o marzeniu pracy w kawiarni, restauracji albo w jeszcze innym magicznym miejscu?
Wiele. Zaprawdę powiadam, wiele razy słyszałam "och jak ja chciałabym w ten sposób pracować".
Wyobraźnia podpowiada sielankowy obraz człowieka, który z pietyzmem wkłada do młynka idealnie wypalone ziarna kawy, człek ten w międzyczasie podśpiewuje lub zagaja do swoich zawsze uśmiechniętych gości, barista oczywiście ma czas na polerowanie filiżanek i przeczytanie rozdziału ulubionej książki. Ruch w kawiarni z baśniowych wyobrażeń jest płynny, w tle słychać delikatny jazz, a dostawcy to porządni i sumienni ludzie, którzy doskonale wywiązują się ze swoich obowiązków.
Rzeczywistość standardowo wylewa nam na łeb kubeł z pomyjami. Płynny ruch w gastronomii to rzecz równie realna jak wizyta Jamesa Deana w mojej sypialni. I dziś będzie właśnie o nim, o ruchu, Jamesa zostawimy na inną okazję. Są dwie opcje:
Snujesz się po lokalu jak smród i wyszukujesz sobie coraz to nowsze i bardziej kreatywne zajęcia. Szorowanie plamki na ścianie? FANTASTYCZNIE. Ustawianie słomek/łyżeczek/pięciogroszówek w rządku równym jakby odbywały musztrę? KUSZĄCE. Poznawanie składu tabletek do zmywarki? TAK! Nigdy tak bardzo nie interesowały cię związki chemiczne.
W takich momentach wymyślisz odpowiednik kamasutry w kwestii spania na stanowisku pracy, posmakujesz wszystkiego co znajdziesz w zasięgu rażenia (nie to nic nie szkodzi, że zjadłeś wcześniej obfite śniadanie, nudę trzeba zajeść).
Podpowiadam że najfajniejszą zabawą jest oglądanie świata przez witrynę. Ludzie to wdzięczne elementy do obserwacji. Dla tych z zacięciem humanistycznym polecam dopisywanie do danego obiektu historii - Gdzie się spieszy? Co ma w tym ciężkim worku? Dlaczego akurat zielona koszula?
Opcja druga jest zdecydowanie bardziej dynamiczna. Przez ostatnią godzinę prowadziłeś z samotności rozmowę z krzakiem mięty, zbudowałeś zamek z serwetek i żyjesz w przekonaniu, że do końca zmiany NIC ale to NIC się nie wydarzy. Ha! Wtem do kawiarni wchodzą matki z dziećmi, urocze urwisy są pełne energii (skąd one ją biorą?!).
Zapisujesz zamówienie. A nie, jednak nie ciasto i Pepsi, jednak szejk, nie chwila jednak duży, a może być bez czekolady? W czasie 7 zmiany koncepcji zdążyły wejść do kawiarni kolejne osoby.
Jako że jesteś strategiem niczym bohater Piłsudski, wiesz że blender jest jeden, kolby w ekspresie i ręce w twoim ciele dwie. Postanawiasz z zamówień ułożyć logiczną ciągłość. Mielisz, ważysz, zaparzasz, upajasz się swoim sprytem (nie na darmo w CV cisnąłeś formułkę "doskonała organizacja pracy" co nie?). Nagle dzieci postanawiają upomnieć się o swoje, głośno upomnieć się o swoje. Trzeba się było tego spodziewać. Minęło całe 120 sekund od kiedy zapadła ostateczna decyzja o tym co ich spragnione cukru języki przyjmą. Wrzucasz wyższy bieg, wydajesz kolejne zamówienia, kartek nieco ubywa... Do kawiarni wchodzi przemiła turystka i prosi o odrobinę wrzątku do termosu, oczywiście nie zapomni o ponagleniu. Niczym primabalerina chwytasz cholerne pomarańczowe naczynie w rękę, robisz piruet, w mig znajdujesz się przy ekspresie i odkręcasz wrzątek. Aaaa jeszcze frappe trzeba dokończyć. Oj. Termos jest napełniony jak nigdy, blat i podłoga też to odczuły. Łapiesz ów kubeł w mocny chwyt i przypominasz sobie ile stopni ma woda, która cieknie ci po palcach. Dla ścisłości: ponad sto. Wycierasz termos, oddajesz właścicielce, trzepiesz resztę zamówień uśmiechając się od ucha do ucha. Goście zadowoleni, przestrzeń za ladą jak po przejściu huraganu, bąbel na palcu pokaźny, na drugim nieco mniej. Jak to było z tą sielanką i jazzem?
Nie mogli przyjść po kolei w rozsądnych odstępach czasowych, prawda? :)